Kamil Mokrzycki: Najważniejsza jest obecność!

„Nie lubię tego sloganu, że dobro wraca. Bo dobro wraca i zło wraca, sami generujemy swoim zachowaniem efekty” – mówi Kamil Mokrzycki, założyciel i wokalista zespołu Sound’n’Grace.

Ilona Adamska: Kamilu, zacznę od prostego (a może i nie) pytania: czy warto pomagać?

Kamil Mokrzycki: Myślę, że to kwestia indywidualna. Dla niektórych warto pomagać, a dla innych nie. Każdy w życiu podejmuje swoje wybory. Ja natomiast uważam, że pomaganie to fajna sprawa, że kiedy robimy coś dla drugiego człowieka, mamy wtedy mocniejsze poczucie sensu życia, funkcjonowania tutaj na ziemi.

Wierzysz, że dobro wraca? Czy nie jest czasami tak, że sobie kalkulujemy, że jak coś dobrego zrobimy, to coś w zamian dostaniemy? Przecież nie o to chodzi w pomaganiu innym.

Nie lubię tego sloganu, że dobro wraca. Bo dobro wraca i zło wraca, sami generujemy swoim zachowaniem efekty. Jeśli ktoś robi same dobre rzeczy, to raczej ma później z tego korzyści, może niekoniecznie atrakcyjne dla innych osób, bo np. niematerialne, ale w ogólnym sensie np. spokój w głowie i świadomość, że nie zrobiło się nikomu krzywdy. Ja więc uważam, że pomaganie jest fajne. Ale mam też świadomość, że robimy w życiu również złe rzeczy, negatywne, i później zbieramy tego owoce. Nie lubię generalizować, że dobro wraca lub nie, uważam, że warto pomagać, nawet jeśli potem nawet ma do nas wrócić jakaś zła emocja. Bo to w wymiernym znaczeniu jest dla mnie ważne – spokój w głowie, że człowiek nie jest na ziemi tylko po to, by zamiatać pod swój ogonek, tylko żeby zrobić coś dla innych fajnego.

Nie tak dawno walczyłeś o życie swojej siostrzenicy Kai, zbierałeś pieniądze na jej leczenie. Zbiórkę wsparło wiele gwiazd, m.in. Doda, Rafał Brzozowski, Beata Kozidrak. Zebrałeś sporo pieniędzy – 6 milionów złotych. Niestety, Kaja „przegrała” walkę z nowotworem.

Zacznę od tego, że ja nigdy w swojej głowie nie nazwałem, ani w stosunku do Kai ani do innej osoby, która zmagała się z chorobą nowotworową, że przegrała walkę. To określenie uważam za niesprawiedliwe wobec tych osób, które odeszły, jak i osób towarzyszących im w tej walce, bo myślę, że takie osoby wygrały więcej niż niejeden zdrowy i sprawny człowiek, cieszący się normalnym życiem. Doświadczenia tych osób były olbrzymie i wygenerowały wiele uczuć i dobra w innych osobach. Myślę tu o dzieciakach chorych na nieuleczalne choroby, które potrafią wywołać u ludzi takie uczucia i zachowania, na które normalnie trudno liczyć. Dlatego te dzieci są dla mnie wygranymi. Za niespełna kilka dni będzie rocznica śmierci Kai. Za mną więc trudny rok radzenia sobie z żałobą po niej. Zaangażowanie w walkę z chorobą Kai było olbrzymie, ponieważ by jej pomóc w sensie medycznym, potrzebne były ogromne środki finansowe, których moja rodzina nie była w stanie zapewnić. Po prostu takiej olbrzymiej kwoty nie mieliśmy. Ale udało się w tę pomoc zaangażować wiele osób z show biznesu. Między innymi te, o których wspomniałaś, a których ja nawet osobiście nie znam. Bo np. z Dodą sam nigdy nie rozmawiałem, to nasi wspólni znajomi poprosili Dorotę, by się w tę pomoc zaangażowała. Taka zbiórka pieniędzy to bardzo trudny temat zarówno dla osób, które o to proszą, jak i dla tych, które się w to angażują. Znam obie te perspektywy. Dla osób, które proszą o taką pomoc, jak się domyślasz, bywa to bardzo krępujące. Zanim człowiek w sobie przełamie barierę wstydu, to musi sobie w głowie przepracować dużo rzeczy. I tu wygrywa najsilniejszy impuls – patrzysz na osobę, którą kochasz, i widzisz, jak zmaga się z fizycznym cierpieniem, wtedy wiesz, że dla niej zrobisz wszystko. Dociera do ciebie, że skoro masz w swojej rodzinie chore dziecko, skoro przyszło to do ciebie, musisz to zrozumieć i zaakceptować, schować swoje ego czy poczucie wstydu. Druga rzecz, to kwestia proszenia o pomoc osób, które są medialne albo mają możliwości dotarcia z twoją informacją o chorym dziecku do szerszego grona ludzi. I problem polega na tym, że takie bardzo znane osoby raz zaangażowawszy się w akcję charytatywną, dostają później takich próśb setki. Trzeba dbać wtedy o siebie. Ktoś powie: „ojej przecież to nic nie kosztuje, wystarczy np. wrzucić posta”. Ale to nie zawsze tak prosto wygląda i nie zawsze wszystkim można pomóc, bo człowiek też ma swoje zaplanowane działania, obowiązki i nie zawsze można dać gadżet na akcję charytatywną. Mnie się udało, bo wiele osób mi bliskich pomogło. Może to też dlatego, że ja od początku choroby Kai mówiłem o tym. Wszyscy widzieli, jak się angażuję i jak bardzo jest to dla mnie ważne. Współodczuwali ze mną tę sytuację i solidarnie pomagali mi, za co jestem im dziś bardzo wdzięczny. Przyznam szczerze, że w ciągu tego roku nie udało mi się każdemu, komu powinienem, podziękować osobiście. Ale wierzę też, że te osoby rozumieją, że cały czas jest we mnie proces żałoby i nie zawsze jest dla mnie łatwe wracać do wspomnień związanych z Kają. W gronie rodzinnym dajemy sobie pozwolenie na to, by każdy z nas przeżywał żałobę po swojemu. Nikt nie oczekuje od nikogo gestów czy specjalnych zachowań. Staramy się być na siebie uważni i mieć świadomość tego, że żałoba to nieokreślony czas. Widzę po sobie, po swojej emocjonalności i psychice, że ostatni rok był dla mnie trudny, choć po śmierci Kai dosyć szybko wróciłem do normalnej pracy, na tyle, na ile było to możliwe. Ale wiem, że jeszcze wiele przede mną, że będzie to jeszcze do mnie wracać, że będę musiał się jeszcze bacznie obserwować, by wiedzieć, jak sobie w pewnych momentach pomóc.

Jak sobie radzić z tak ogromną stratą?

Kwestia radzenia sobie w sytuacji odejścia zwłaszcza dziecka w rodzinie jest bardzo trudna i bardzo indywidualna, więc ciężko jest dać uniwersalną radę. Nas Kaja przeprowadzała przez cały proces swojej choroby. Tak samo było podczas jej odchodzenia. Oczywiście wszyscy udawaliśmy, na tyle ile było można, że nic się nie dzieje. I to Kaja była pierwszą osobą, która wyszła z pytaniem, czy ona umrze. Ona pierwsza zasugerowała swojej mamie, że umrze, mówiąc: „Mamo, ja czuję, że to się stanie”. Kaja wcześniej zjawisko śmierci poznała, kiedy chowaliśmy ciocię i wujka, z którymi byliśmy bardzo zżyci, również Kaja. Ona bardzo lubiła zwłaszcza wujka, z którym miała niesamowitą relację. Poznała więc zjawisko śmierci, wiedziała, że jest coś takiego jak pogrzeb, choć jako dziecko pewnie nie miała pełnej świadomości, z czym się wiąże śmierć, tylko miała o tym jakieś wyobrażenia. Ona więc nam zadawała pytania. I to było niesamowite, że to ona przeprowadzała nas przez ten proces. Do babci zwróciła się z pytaniem: „Babciu, czy ty wiesz, że ja umrę?”. Na co Babcia odpowiedziała: „Kaju, co ty sobie wymyśliłaś?”. I Kaja była zła, że babcia nie chce z nią o tym rozmawiać, że babcia mówi jej, że nic takiego się nie stanie, kiedy ona sama wiedziała, że to się może stać. I w tym momencie ja i siostra przeszliśmy pewien proces. Ustaliliśmy, że nie możemy Kai oszukiwać, że trzeba jej wytłumaczyć na tyle, na ile ona zrozumie, co się dzieje. Że trzeba ją przygotować na to zjawisko, powiedzieć, jak to wygląda. Było więc wiele rozmów. Moja siostra wspięła się na wyżyny i w tym wszystkim potrafiła wieczorami, przed snem, rozmawiać z Kają o śmierci, o tym, że umierają dorośli i dzieci. Kaja zadawała mnóstwo pytań, np. czy dziecko będące w brzuchu u mamy też może umrzeć. Ona miała swoje przemyślenia.

Była świadoma tego procesu?

Na kilka dni przed jej śmiercią zaczęła się jej zbierać woda w brzuchu i była ociężała, spała na lewej stronie i zaczęła się lekko przyduszać, ponieważ woda uciskała na jej serce. Ona w panice obudziła się i zaczęła płakać, wołać mamę, że umiera. Siostra oczywiście ją uspokoiła, przyszła też pani doktor. Posadziły ją na łóżku, by było jej łatwiej oddychać, więc trochę lepiej się poczuła. Wtedy poprosiła, by zadzwonić do jej siostry Julki, bo chciała się z nią zobaczyć i powiedzieć jej o strachu, że może umrzeć. Drugą rzeczą było to, że kazała zrobić telekonferencję na messendżerze z nami wszystkim. Nam też chciała powiedzieć, że się przestraszyła, że może umrzeć. Nawet gdybyśmy chcieli pewne rzeczy przemilczeć czy trochę ją oszukać, to niestety nie było możliwe. Mieliśmy więc najlepszą nauczycielkę na świecie. I mówię o tym dlatego, że wiem, iż wiele rodziców się boi rozmawiać o tym z chorymi dziećmi. Oni nie wiedzą, jak mają do tego podejść. I dlatego ich dzieci do końca tkwią w pewnej nieświadomości. I oczywiście nie mówię, że to jest złe, ale trzeba być czujnym na dziecko i dać mu szansę na skonfrontowanie się z tym tematem, zaspokoić jego ciekawości w sposób dla niego przystępny. Dzieci wiedzą i czują więcej niż nam się wydaje. Mieliśmy wiele sytuacji, kiedy to Kaja chciała nas ochronić przed pewnymi informacjami. Pamiętam, gdy po punkcji bawiłem się z Kają w układanki. Miała dwie wenflonki w plecach po poborze szpiku. Wiedziałem, że ją to boli, bo łapała się za plecy, więc jej zaproponowałem, żeby się położyła. Ale ona na to, że nie, nic ją nie boli, bawmy się dalej. Chciała korzystać ze wspólnego czasu i bawić się razem, mimo że ją bolało. Dzieci wiedzą dużo. A my mieliśmy to szczęście, że to Kaja nas przeprowadzała przez ten proces. Ona była dla nas nauczycielką, mówiła, co mamy robić, dawała nam zadania. Ktoś więc miał kupić balony, inny upiec ciasto. Czuła sama, że coś się święci i by od tego odwrócić naszą uwagę, chciała zająć nas czymś innym. Sam też towarzyszyłem mentalnie w odchodzeniu kilku koleżanek i kolegów Kai, miałem kontakt z ich rodzicami. Stąd wiem, że u każdego ten proces wyglądał nieco inaczej. Niektóre dzieci nie zdawały sobie sprawy, co się z nimi dzieje i pod wpływem leków w pewnym momencie po prostu na zawsze zasypiały. My mieliśmy swojego omnibusa, który wyciągał nam kawę na ławę. Kaja zawsze była ciekawska, otwarta, łebska, więc myślę, że to było coś, co przyciągało do niej ludzi. Była bardzo świadomym dzieckiem.

Najważniejsze to chyba być po prostu przy dziecku…

Obserwowałem odejścia innych dzieci i uważam, że najważniejsza jest obecność. Być przy dziecku, reagować i nie uciekać od tematu, jeśli dziecko o nie pyta. Sam często rozmawiałem z Kają przed jej odejściem. Pewnego razu zapytała, czy mam snapchat. Ja: „Nie mam”. Ona: „To sobie załóż, będziemy sobie dziś jeszcze coś wysyłać”. I zdążyliśmy wysłać sobie trzy snapchaty, bo na drugi dzień Kaja była już tak osłabiona, że rozpoczął się proces odchodzenia. Szybko więc rozpoczęliśmy transport Kai do Polski, by w domu mogli wszyscy uczestniczyć w procesie odchodzenia naszej Kai. A jeśli pytasz, jak można sobie z tym poradzić, to odpowiem, że nie można. Nawet nie należy podejmować próby, by sobie z tym poradzić, bo człowiek tylko się torturuje. To po prostu trzeba przeżyć i dać sobie czas na lament, na rozwalenie czegoś w mieszkaniu, np. potłuczenie talerzy, na wypłakanie się, na chodzenie brudnym i nieumytym przez tydzień. Nie przejmować się tym, że kiedy idziesz do sklepu, to ludzie patrzą na ciebie dziwnie, bo po prostu nie masz ochoty, żeby się nawet wykąpać. Ja taki etap miałem. I nic w tym złego nie widzę.

Potrzebowałeś po prostu tego.

Ale najbardziej pomogło nam, całej naszej rodzinie, to, że byliśmy cały czas razem. Jeszcze dwa tygodnie po odejściu Kai spędzaliśmy całe dnie razem. I co ważne, ja do tej poty nie mam w głowie takiej myśli, że Kai nie ma. Nie mam tego. Ja wiem, że ona nie żyje, ale dla mnie ona cały czas jest. I to jest jedyna rzecz, która mi pomaga. Może to jest moja wyobraźnia, ale ja tak teraz żyję, jakby ona cały czas była. Nie widzę jej fizycznie i nie mogę fizycznie porozmawiać, ale mam poczucie, że jest, i że jest bezpieczna, super się bawi. I mam też poczucie, że ona wszystko widzi, co tu się dzieje, jest zadowolona i spokojna. I cały czas mówię o niej tak, jakby cały czas tu była, jakby się to wszystko nie skończyło. Nieraz po śmierci bliskich osób, po etapie wejścia w dosyć dużą wiarę, w życie wieczne, wieczne trwanie duszy, miałem zwątpienie. Pytałem siebie: a co jeśli to wszystko są tylko bajki? Ale w końcu przychodziła myśl, że przecież śmierć jest czymś naturalnym, choć my, ludzie, kojarzymy ją z czymś złym. Coś, co naturalne, nie może być ani dobre, ani złe. Jak ktoś złamie nogę, to jest złe, bo nie musiało się to stać, więc można to kojarzyć jako negatywne, i wiąże się z bólem i unieruchomieniem. A śmierć nastąpi u każdego, więc nie może być traktowana jako czegoś złego.

Ludzie wypierają śmierć, wolą nie myśleć o niej i nie rozmawiać.

Tylko że później śmierć generuje w nas mocne przemiany, impulsy. A konfrontacja z odejściem osoby bliskiej, ważnej dla nas, powoduje różnego rodzaju przemiany i transformacje nas. Fajnie, jeśli są one pozytywne. Ale u wielu osób idzie to w przeciwną stronę. I trzeba pamiętać o tym, że to jest sposób na poradzenie sobie ze śmiercią bliskiej osoby. Nigdy nie mówię, że to coś złego, jeżeli osoba po śmierci kogoś bliskiego nie umie w sobie wygenerować procesów moralnie pozytywnych. Po prostu tak sobie radzi. Widocznie w taki sposób musi to przejść. I to nie jest nic złego. Wiadomo, że to ma swoje konsekwencje i że ta osoba musi być tego świadoma. Ale też tak można. Nie wszyscy po konfrontacji ze śmiercią musimy się nawracać albo przeżywać duchowe katharsis. Ludzie po śmierci bliskiej osoby szukają często odpowiedzi na pytania: jak, dlaczego, gdzie itd. Najczęściej można je znaleźć w sferze religijno-duchowej. Stąd są to procesy, które się dzieją u wielu osób naturalnie. Ja też tak mam. Ale, uważam, że nie trzeba być ani wierzącym, ani przeżywać duchowego katharsis, żeby pozwolić sobie, by mieć cały czas w głowie osoby, które odeszły, że są blisko nas. Bo to wszystko jest w naszej głowie, w naszej wyobraźni. Może to śmieszne, ktoś pomyśli, że zwariowałem, ale czasami, kiedy wyjdę na spacer, kładę się na trawie, zamykam oczy i wyobrażam sobie, co bym robił, gdyby tu ze mną była Kaja. Ja wiem, że fizycznie to się nie wydarzy, ale dzięki temu mogę przeżyć piękne emocje. Ja po tym mam dosyć mocne poczucie spotkania z nią. Każdy szuka swojego sposobu. Ja mam taki. My nie znamy odpowiedzi, więc może mają racje te osoby, które uważają, że jesteśmy tylko biologią i po śmierci rozkładamy się na cząstki pierwsze. I w momencie działania naszych funkcji życiowych zanika nasza świadomość, poczucie duszy itd. A może prawdziwy jest scenariusz o tym, że jest nieśmiertelna dusza, nieśmiertelna świadomość, że jest gdzieś przestrzeń duchowa, w której ludzie się spotykają ze swoim Bogiem, z tym, w co wierzą. Ja wolę wierzyć w to drugie, bo jest mi z tym łatwiej.

Wiem, że jesteś zaangażowany w budowę hospicjum dla dzieci „Dom Aniołków”.

Po śmierci Kai nie bardzo wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Czytałem dużo artykułów i zastanawiałem się, co mógłbym zrobić z tą wiedzą, którą przekazała mi Kaja. Bo zrozumiałem też, że to przeprowadzanie przez odchodzenie, to, że Kaja zadawała mnóstwo pytań i też nas naprowadzała, jak jej pomóc, czego ona oczekuje od nas podczas procesu odchodzenia, że to nie da mi spokoju. Kaja dała mi lekcję, nauczyła mnie, jak rozmawiać z rodzicami (bo przecież cały czas rozmawiałem zwłaszcza z siostrą) i jak pomagać rodzicom takich osób, co powiedzieć, jak się zachować. Nauczyła mnie też, jak reagować na takie dzieci. Przestałem bać się ich łysych główek i wychudzonych, bladych twarzyczek. Przestałem widzieć w nich chore dzieci, a po prostu anioły na ziemi, które generują mnóstwo pozytywnych emocji, od wzruszeń po radość i empatię. Pamiętam, że przeczytałem artykuł o pani Małgorzacie Braunek, która też odchodziła z powodu raka, a która przez wiele lat pracowała w hospicjum dla dorosłych. I tak sobie pomyślałem, może to moment, żeby coś ze sobą zrobić i lekcje od Kai przelać na coś więcej. Ale nie miałem pomysłu. Nie jestem po studiach medycznych, nie wiem nawet, jak się zgłosić na wolontariat i w ogóle jak to miałoby wyglądać. A hospicjów dziecięcych jest w Polsce tyle, co kot napłakał. Można zliczyć wszystkie na palcach jednej ręki. I kilka tygodni po tych moich rozmyślaniach napisał do mnie Karol, dyrektor Fundacji „Z serca dla serca”, który właśnie buduje hospicjum Dom Aniołków, z pytaniem, czy nie zechciałbym mu pomóc. Napisał, że zna historię Kai, że bardzo mu przykro, że obserwuje, jak się dzielę wspomnieniami o Kai itd. Zapytał czy chciałbym pomóc innym dzieciakom, które mogą być w sytuacji, w jakiej była Kaja. To przyszło więc samo do mnie. Dla mnie to było mocne i czytelne. Stwierdziłem wówczas, że muszę się w to zaangażować. I tak się stało. Co prawda, nie ukrywam, że sytuacja pandemiczna i zamrożenie rynku muzycznego, artystycznego spowodowały, że moje możliwości promocyjne uszczupliły się, ale cały czas działam i nawiguję działaniami, dzięki którym Dom Aniołków powstaje, są wylane już fundamenty i będzie kolejny etap budowany. Zgłosiło się już kilak osób z grona moich przyjaciół i znajomych, którzy bezinteresownie zaoferowali swoją pomoc. Między innymi zgłosiła się moja koleżanka projektantka wnętrz, niezwykle ceniona w Polsce i za granicą. Zaoferowała pro bono projekt wnętrz hospicjum. Także wiele osób się do tej pomocy angażuje. Nie chcę tu narzekać, ale trzeba to powiedzieć, że budowa takiego hospicjum to są środki tylko i wyłącznie prywatne. Nie ma żadnej dotacji rządowej, dlatego że jeżeli jest, to na działania medyczne, czyli na rzeczy, które mają za zadanie brać udział w procesie leczenia chorych dzieci czy dorosłych. A do hospicjum trafiają osoby, którym leczenie nie jest już potrzebne, bo jest bezskuteczne. W hospicjum uśmierza się im ból i stwarza godne warunki do odejścia, przeżycia swoich ostatnich dni. Hospicjum Dom Aniołków jest więc niezwykłym miejscem, które powstaje na skraju trzech województw. Mieszkańcy tych trzech województw, żeby dotrzeć do swoich chorych bliskich np. odchodzących dzieci, muszą teraz pokonywać kilkaset kilometrów. Często to osoby, które mają gospodarstwa rolne i więcej niż jedno dziecko. Dla nich dylematem jest to, czy mają opuścić dzieci i gospodarstwo, czy jechać daleko do chorego dziecka. A w hospicjum nie ma możliwości przenocowania całej rodziny ani pozwolenia na to aby z dzieckiem w hospicjum przebywał więcej niż jeden opiekun. Są to więc dylematy olbrzymie, bo świadomość, że możesz kogoś bliskiego stracić, powoduje, że chcesz z nim spędzić każdą minutę życia. I wybieranie pomiędzy przyziemnymi rzeczami, które blokują taką możliwość, jest okrutne. Dlatego pomyślałem sobie, że to super, że powstaje Dom Aniołków, bo będzie to miejsce przychylne rodzinom (rozmawiałem o tym z Karolem), które będzie dawało możliwość bycia z dzieckiem. Dzięki takiemu hospicjum dzieci z okolic będą mogły odchodzić w godziwych warunkach i w obecności swoich bliskich.

Trzymam mocno kciuki za wszystkie Twoje plany. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Ilona Adamska

fot. Maciej Święty

Kamil Mokrzycki – od 15 lat założyciel, lider i wokalista zespołu Sound’n’Grace, znanego z przebojów takich jak: “Dach”, “Na Pewno”, “Możesz wszystko”, “Nic do stracenia”, “Idealnie”, “100”, “Sens”, “Cut through”, “Skrzydła” i wielu wielu innych, regularnie goszczących w polskich rozgłośniach radiowych. Uczestnik “Tańca z Gwiazdami” oraz dziesiątek innych programów: “Dzień Dobry TVN” “Pytanie na Śniadanie”, “Hell’s Kitchen”, “The Voice”, “To był Rok”, “Telekamery 2021”, “Jaka to melodia” – i wielu innych. Kamil regularnie wraz z zespołem Sound’n’Grace występuje z gościnnymi występami, wywiadami lub jako uczestnik w kilkunastu – kilkudziesięciu formatach telewizyjnych w ciągu roku. Na polskiej scenie muzycznej aktywnie od kilkunastu lat. Pasjonat sportów siłowych, podróży oraz… pomagania innym. Inicjator zbiórek i koncertów charytatywnych, ostatnio zaangażowany w pomoc w budowie hospicjum dla dzieci “Dom Aniołków”.

8+

Udostępnij:

Polecane artykuły

Czasowa głodówka jako sposób na uzdrawianie

Według wielu ekspertów, współczesny model jedzenia zakładający trzy posiłki dziennie i przekąski nie ma podstaw naukowych, ani wynikających z historii naszych przodków – wręcz przeciwnie,

Send Us A Message