Anna Maruszeczko: „7 Dróg. Rozmowy o poszukiwaniu życiowej misji”

Wierzę “solidarność jajników”, chociaż nie jestem idealistką. Bardzo wierzę, ale też wiem, że zdarzają się „jajniki” niesolidarne, destrukcyjne. Kiedyś obrazowo przedstawiła to Olga Kozierowska: gdy kobieta osiągnie sukces, to bardzo szybko „wciąga za sobą drabinę”, żeby inna kobieta się po niej nie wspięła. Przykre. Zastanawiam się, ile w tym premedytacji, a ile biologii, atawizmu. Sama zadaję sobie pytanie, czy zawsze jestem fair w stosunku do innych kobiet. Łatwo czegoś nie zauważyć, gdy się szybko i intensywnie żyje. – mówi Anna Maruszeczko, dziennikarka, kolekcjonerka poruszających i budujących historii kobiet, wieloletnia redaktor naczelna magazynu “Uroda Życia”.

Ilona Adamska: „7 Dróg…” to siedem historii kobiet we wnikliwych rozmowach o poszukiwaniu życiowej misji. Dlaczego akurat 7?

Anna Maruszeczko: Historii mogło by być 400, i to wcale nie jest żart. Renomowana facilitatorka i master coach Kamila Rowińska zaproponowała mi przeprowadzenie pogłębionych rozmów z kobietami ze swojej społeczności. Rok temu RBC (Rowińska Business Coaching) ogłosiło konkurs, w ramach którego internautki miały zaprezentować swoje indywidualne historie rozwoju i sukcesu w kilkuminutowych filmikach wideo. Dostałam dostęp do wielu nagrań, także tych nienagrodzonych przez organizatorów. Miałam też wolność wyboru, co czasami jest przekleństwem. Żart! Jestem za wolnością wyboru z wszelkimi tego konsekwencjami! Ale materiału było rzeczywiście dużo i od razu włączyły mi się wyrzuty sumienia wobec internautek, których nie wybiorę. Na szczęście wydawca pomyślał i o tym – miałam okazję wytłumaczyć na szerszym forum, co to znaczy sztuka wyboru w pracy dziennikarskiej i mam nadzieję, że nikt przeze mnie pominięty nie poczuł się gorszy. I na początku wybrałam tych historii kilkanaście. Ale gdy przystąpiłam do pracy, okazało się, że rozmów będzie jeszcze mniej, bo każda opowieść, by wypaść wiarygodnie, musi mieć przestrzeń. Czytelników nie poruszą schematyczne historie, promocyjne laurki. Zresztą Kamila, kiedy zapraszała mnie do współpracy, wyraźnie zaznaczyła: „Aniu, zrób z tymi dziewczynami takie rozmowy, jak kiedyś ze mną. Prawdziwe”. A prawdziwe to znaczy i o wzlotach, i o upadkach. O spektakularnej życiowej jeździe wygodnymi autostradami, jak i o fragmentach drogi z dziurami, ostrymi zakrętami czy szlabanami. W pewnym momencie już wiedziałam, że rozmów będzie 7, nie mniej, nie więcej, tylko siedem. A potem postanowiłam sprawdzić symbolikę tej cyfry, ponieważ czułam, że może kryć w sobie więcej niż wiem i przeczuwam. Okazało się, że 7 to szczególna cyfra. W wielu religiach i mitologiach świata siódemka jest symbolem dopełnienia, całości. Od czasów pradawnych uważano, że jest cyfrą świętą, pełną ukrytej mocy. Lepiej być nie mogło! I jak tu nie wierzyć w intuicję?! W istocie, każda z moich bohaterek opowiada o tym, jak odkrywała moc w sobie. Czasem uświadamiała sobie tę moc dopiero w rozmowie ze mną albo przy pierwszym czytaniu, po redakcji wywiadu.

Każda z bohaterek książki, a są wśród nich: podróżniczka, kosmetolożka, tancerka, ultramaratonka, zanim odkryła swoje powołanie, nierzadko gdzieś błądziła. Czy to naturalna droga dochodzenia do upragnionego celu? Zna pani kobiety, które od początku szły jasno obraną drogą, bez potknięć, wątpliwości i osiągnęły, co zamierzały?

Chyba jednak naturalną drogą jest droga z turbulencjami. Sama do tej pory zastanawiam się czasem, czy aby na pewno robię w życiu to, co powinnam. Na przestrzeni swoich dziejów kilka razy musiałam się zatrzymać, żeby sprawdzić, czy nie zeszłam na manowce. Bo przecież można się zagalopować, wypalić, połakomić na coś, co nie jest w zgodzie z nami. Czułam, że coś jest nie tak, ale leciałam dalej, bo przecież taka szybka jest teraz rzeczywistość, że strach się zatrzymać. Co będzie, gdy wypadnę z obiegu?! Czułam dyskomfort, ale nie miałam czasu się nim zająć. Jednak żeby się już tak nie biczować, powiem, że prędzej czy później umiałam zawrócić, zmienić kurs. I myślę, że te zwroty akcji dużo mnie nauczyły.

Więc chyba nie ma prostych ścieżek do sukcesu czy życiowego powodzenia, bo jak ścieżki są proste, to nie ma rozwoju. Kryzysy są rozwojowe (śmiech). Chyba że robimy uniki, chowamy się. Wtedy stoimy w miejscu. To już truizm, ale zwykle okazuje się, że trudności, które nam życie zafundowało, popchnęły nas w górę, przesunęły do przodu. Właściwie nie znam innych ciekawych historii, tylko takie z zakrętami. Może dlatego że jestem dziennikarką i takich szukam. Nie gonię za tanią sensacją, jednak nastawiam radar na opowieści o dużym natężeniu zdarzeń i emocji. Uwielbiam słuchać o przemianie, o tym, że za zakrętem jest piękniejsza droga.

Niektórzy moi bohaterowie nie od razu dają się namówić na opowieść o ciemniejszej stronie swojego sukcesu, odcinają się od przeszłości. Wolą opowiadać o tym, jak cudownie jest na szczycie, wolą onieśmielać swoją doskonałością. A ja nie chcę onieśmielać swoich czytelników. I czasem nie dochodzimy do porozumienia, wywiad się nie odbywa albo odbywa się, ale się nie ukazuje, bo nie ma autoryzacji.

Ci ludzie wstydzą się mówić o swojej przeszłości i wydaje mi się, że wiem dlaczego. Prawdopodobnie nadal „są w procesie”, nie przepracowali wszystkich bolesnych spraw. Człowiek, który uporał się ze swoimi demonami, nie będzie miał oporów, żeby powiedzieć, jak mu było trudno, ponieważ wie, że jest już ponad to, że już sobie z nimi poradził. To taka moja teoria domorosłego psychologa.

Czy to prawda, że droga, którą wybieramy w życiu, jest ważniejsza niż cel, do którego zmierzamy?

Myślę, że tak. W drodze, po drodze, najwięcej się dzieje. To jest, tak jak z przygotowaniami do Wigilii. Sama Wigilia trwa przecież bardzo krótko, a przygotowania – całymi dniami. Już w listopadzie zaczynamy narzekać, że święta za pasem, że się nie wyrobimy, „co z porządkami?!”, „co z prezentami?”, „czy wszyscy przyjdą?”, „czy się nie pokłócimy?”. Denerwujemy się, zmagamy, ale robimy, co trzeba, tylko nie widzimy w tym urody życia. To jest błąd, który uświadamiamy sobie dopiero po Wigilii. A mogło być fajnie, mogliśmy się świadomie cieszyć przygotowaniami, lepieniem pierogów, pakowaniem prezentów, próbowaniem potraw, byciem razem. Nie doceniamy przygotowań, a przecież wtedy najwięcej się dzieje.

Na tym nie koniec błędów wynikających z tego, że jesteśmy na bakier z uważnością, tu chodzi mi o mindfulness. Jesteśmy szaleńcami – bez końca stawiamy sobie nowe cele albo mnożymy obowiązki. Realizujemy to, ale nie celebrujemy, nie cieszymy się, tylko wyznaczamy sobie kolejne. Sama tak robiłam. Nie wystarczało mi czasu, energii, pewności siebie, żeby cieszyć się z osiągnięć. Królował obowiązek, a słowo „muszę” nie schodziło mi z ust. Ale jak długo można biec? Nie chodzi o to, żeby spocząć na laurach, ale trudno biec w nieskończoność. Zwyczajnie siły się skończą, nasze baterie, jak każde, są wyczerpywalne.

Droga do siebie, własnego wnętrza nie należy do łatwych, ale na pewno sprawia, że uwalnia się moc drzemiąca w kobietach. W czym Pani zdaniem tkwi nasza siła, siła kobiet?

Mówię zazwyczaj, opierając się na własnych doświadczeniach, ale trudno nie skorzystać z doświadczenia dziesiątek, żeby nie powiedzieć setek kobiet, z którymi rozmawiałam jako dziennikarka. To jest moje niewyczerpane źródło wiedzy o ludziach, o nas. Psychologia stosowana (śmiech). A więc, odpowiadając na pytanie: myślę, że nasza siła tkwi w doświadczeniach, jakie zdobywamy, żyjąc. One nas wyposażają w wiedzę, której nie da się posiąść na progu życia. Szkoły to za mało. Uczymy się, żyjąc. I stąd bierze się kobieca siła.

I druga rzecz, na którą chciałabym zwrócić uwagę, to umiejętność bycia razem, robienia czegoś razem. Wymiana i wzajemne uzupełnianie swojej energii. Podbudowywanie się. Szefowie nam tego nie dadzą, rzadko kiedy to potrafią (czasem na początku, a potem zapominają, że trzeba). Mężowie i partnerzy też nie myślą o tym, że trzeba nam coś wzmacniającego powiedzieć. Zresztą mężczyźni chyba nie są wyczuleni na słowa tak jak my. Dla nich to banalne, a nas buduje. Byleby to nie były puste słowa, bo i takimi się obsypujemy.

Sama, gdy słabnę, dostaję sporo wzmocnień od przyjaciółek, koleżanek, sąsiadek czy kobiet poznawanych w społecznościach, jakie się obecnie zawiązują wokół różnych idei, fundacji, ośrodków rozwoju osobistego. I to są właśnie głównie słowa, i to jest nie do przecenienia. Czyli z jednej strony doświadczenia jakie zdobywamy, żyjąc, a z drugiej strony doświadczenia, jakimi się wymieniamy z innymi kobietami i ich wsparcie.

Oczywiście, powinnam, chcę powiedzieć, że moje dzieci dają mi poczucie siły, bo ja muszę być dla nich silna. One mobilizują mnie do działania. Dla nich muszę mieć czas i energię, a nawet optymizm w pandemii. Gdy przydusi mnie lęk o pracę, o planetę itd., to prędzej czy później przychodzi myśl, że trzeba nad tym zapanować ze względu na dzieci. Jak powiedziała mi kiedyś Ula Mela, mama Jaśka, strach nie może rządzić naszym życiem. Lęki matki mogą nieźle zatruć życie rodziny. Zresztą dzieci to energia, fajnie się do niej podłączyć.

Na tylnej okładce swojej książki napisała Pani: „Kobiety potrzebują lustra. Nie tylko po to, aby poprawić makijaż, lecz także w sensie metaforycznym – aby przejrzeć się w czyjejś historii, zobaczyć podobieństwa, zaczerpnąć inspiracji i energii”.

Trochę już o tym przed chwilą opowiedziałam. Niewątpliwie tak jest. Ja przecież nie jestem 25-latką, a rozmawiając z moimi siedmioma bohaterkami, miałam poczucie, że wciąż się uczę, a one są moimi nauczycielkami. Czerpałam od nich, z ich opowieści, pełną garścią. Lubię przeczytać książkę psychologiczną, ale niejedną lekturę z tej dziedziny zaliczam pośrednio, zapraszając takie kobiety do rozmowy. One też niejedno przeczytały, ale przede wszystkim przeżyły. Poza tym lubię odkrywać wspólnotę doświadczeń: „Ona była w takiej samej czarnej dziurze…i dała radę. Tak samo jak ja męczyła się z szefem, a w domu kłóciła się z dziećmi” itp. A skoro ja lubię, to jest szansa, że czytelniczki też polubią. W pracy dziennikarskiej i redaktorskiej zawsze wszystko najpierw przepuszczam przez siebie. Nie publikuję tego, co mnie nie porusza, w co nie wierzę.

Nie interesuje mnie rozdrapywanie ran tylko po to, żeby ekscytować się złem, by utwierdzić się w przekonaniu, że życie to pasmo nieszczęść, a ludzie są podli i nie można im ufać. No nie, to jest trucizna, więc nie chcę tego i od tego uciekam. W historiach, które opisuję, bohater zawsze wychodzi na prostą. Na końcu, mówiąc górnolotnie, musi być światło. Sama potrzebuję światła dosłownie i w przenośni. Jestem jak słonecznik, który wystawia się do słońca. To nie są hollywoodzkie zakończenia, ale jest nadzieja. Stąd też czerpię siłę. Chyba jestem interesowna i tendencyjna (śmiech).

Kayah, która rekomenduje i poleca Pani książkę, napisała, że „wszystkie kobiety są Supermenkami. Ma Pani podobne zdanie? Pytam troszkę zaczepnie, bo znam niestety kilka kobiet, które, mam wrażenie, przegrały swoje życie. Przestały walczyć o siebie. Nie mają siły się podnieść. Ale może jeszcze wszystko przed nimi?

Zgadzam się z Kayah. Ale powiedziałabym raczej, że stajemy się supermenkami, a nie że się nimi rodzimy. Myślę, że wiele z nas uważa, że inni mają łatwiej. I być może to jest odpowiedź na Pani pytanie. Bo takie myślenie jest pułapką. Blokuje aktywność, inicjatywę. Kobiety, o których Pani mówi, ustawiają się w pozycji ofiary: „miałam toksycznych rodziców”, „miałam beznadziejnego pracodawcę”, „miałam głupiego partnera”, „trafiłam na kryzys gospodarczy, pandemię” itd. Inni wcale nie mają łatwiej, mają inaczej. Poza tym zwykle nie mamy pojęcia o tym, jak naprawdę wygląda życie ludzi, do których się porównujemy.

A drugie blokujące przekonanie jest takie, że nasze niezadowolenie z życia może zmienić tylko ruch na miarę rewolucji. Ja wierzę w metodę małych kroków, w sukcesywne, nieustanne ulepszanie.

Od kiedy poznałam Kamilę Rowińską, polecam też planowanie zmian. Ja nigdy nie byłam dobra w układaniu planów. Moje życie było szybkie i gęste, wydawało mi się, że dzieje się samo, więc po co? Teraz trochę żałuję, bo mogłam na przykład lepiej rozplanować, na co przeznaczam swój wolny czas. Wracając do Pani pytania: obwinianie świata zewnętrznego za swoje niepowodzenia jest bezproduktywne. Poza tym samo nic się nie zrobi, trzeba wychodzić ze strefy komfortu, którą czasem jest również życie w przekonaniu o byciu ofiarą.

Gdzie szukać w sobie tej życiowej siły i odwagi do pokonywania życiowych zakrętów?

W sobie? Gdy zrobię coś sensownego, niekoniecznie zaraz wielkiego, to czuję, że rosnę w siłę (śmiech). Staram się raz na jakiś czas wychodzić poza codzienną rutynę. Bez przesady, bo rutyna też jest fajna. Profesor Tadeusz Sławek głosi, że warto docenić tę codzienną krzątaninę, czule ją dowartościować. Te banalne czynności, powtarzane codziennie, żmudne, nudne. Nie wszystko w życiu musi być rozgrywane na wysokim C. Lata temu profesor Jolanta Brach-Czaina w swojej książce „Szczeliny istnienia“ stawiała tezę, że człowiek jest bytem krzątaczym i w tej codziennej krzątaninie musi się odnaleźć, bo inaczej zgotuje sobie marny los. Musimy ją dowartościować, bo w codzienności człowiek żyje. Zatem skoro naukowcy… naukowo… to trzeba to przyjąć do wiadomości i już.

Wzmacnia mnie też czytanie. I czerpię z tego. Starannie wybieram, co przeczytać. Czasu ciągle nie za dużo, bo dzieci mam nadal w wieku szkolnym i żeby z nimi pogadać, muszę też czytać lektury szkolne (śmiech). Ostatnio była Biblia we fragmentach, w tym „Księga Hioba” na role. Ostatnimi czasy zdecydowanie więcej czytam niż oglądam. Kina zamknięte, telewizja pod psem. Z serialami z modnych platform trzeba uważać, bo one się nie kończą i uwiązują człowieka. Wcześniej miałam czas tylko na książki, które musiałam przeczytać do pracy. Teraz odnawiam w sobie umiejętność czytania dla przyjemności. Ale i tak wszystko przerabiam na tematy dziennikarskie. Ze wszystkiego musi być jakaś korzyść. To okropne. Nie, stop kobieto! Jasne, że musi być korzyść, ale nie zawsze konkretna, materialna. „Daj się ponieść, zapomnieć się i zatracić w czymś” – tak się czasem zabawnie w duchu motywuję. To już są prawie zapomniane doznania.

Jaka na co dzień jest Anna Maruszeczko?

Teraz trochę przystopowałam. Rok temu przestałam być redaktorką naczelną „Urody życia”. Pracowałam nad tym tytułem 6,5 roku. To był mój autorski koncept. Oddałam temu wszystko, całą swoją energię. No, prawie całą. I prawie duszę temu zaprzedałam. Pewnie ucierpiały na tym inne sfery życia – mąż, przyjaciele… Chociaż oni zawsze mnie wspierali i dzięki temu mogłam się tak zapracowywać. Czasem było mi głupio. Ale też im powtarzałam, że mój sukces jest nasz. Nie tylko bez przyjaciółek, ale przede wszystkim bez męża nic bym nie zrobiła. Brzmi to niefeministycznie, ale taka jest szczera prawda. Od zawsze dzieliliśmy się obowiązkami, wymienialiśmy rolami, w zależności od potrzeb. Dzięki temu mogłam zawodowo pracować. Teraz doszły nam inne obowiązki – opieka nad rodzicami. To też jest absorbujące i też wymaga dużo cierpliwości. Spadło na nas jak grom z jasnego nieba. I otworzyło mi oczy na przemijanie, na to, jak to jest, kiedy brakuje na coś sił. To są nowe rzeczy, które zaczęły mnie mocniej zajmować i doczytuję sobie o tym. Najwięcej odkryć również na ten temat robię w literaturze pięknej. To mnie uspokaja. Dotarło do mnie, że nie jesteśmy wieczni i warto się zastanowić, jak wykorzystać życie, które mi zostało. Zaczynam robić różne „remanenty”.

A moja codzienność to od blisko dwudziestu lat dwa światy: Warszawa i nadbużańska wieś. Dużo jazdy autem, dużo audiobooków, dużo pakowania, logistyki. Ale rzeka i okoliczna przyroda, przyjaciele, jakiś ogród, grzyby, jagody, domowe i nie tylko zwierzaki koją moje zmysły. Przestaję być po wielkomiejsku przebodźcowana.

Wierzy Pani w „solidarność jajników?”

Wierzę, chociaż nie jestem idealistką. Bardzo wierzę, ale też wiem, że zdarzają się „jajniki” niesolidarne, destrukcyjne. Kiedyś obrazowo przedstawiła to Olga Kozierowska: gdy kobieta osiągnie sukces, to bardzo szybko „wciąga za sobą drabinę”, żeby inna kobieta się po niej nie wspięła. Przykre. Zastanawiam się, ile w tym premedytacji, a ile biologii, atawizmu. Sama zadaję sobie pytanie, czy zawsze jestem fair w stosunku do innych kobiet. Łatwo czegoś nie zauważyć, gdy się szybko i intensywnie żyje.

Nauczyłam się omijać niesolidarne i niesprzyjające „jajniki”, tak samo jak i niesolidarne „plemniki”. Kolejna fala protestów kobiet świadczy o tym, że potrafimy działać we wspólnym interesie. Ideałem byłaby taka solidarność w miejscu pracy, w rodzinie. My, kobiety, najlepiej znamy swoją psychikę i swój świat.

Dlaczego warto sięgnąć po książkę „7 Dróg”?

Właśnie dlatego, żeby przyjrzeć się innym kobietom i coś sobie od nich wziąć, poczuć się bezpieczniej. Moja poprzednia książka, także zbiór rozmów z kobietami, na podstawie cyklu dokumentalnego, jaki realizowałam w TVN „Style” pt. „Kobieta na zakręcie”, podobnie działała – trochę terapeutycznie. Jedna z bohaterek na spotkaniu autorskim powiedziała, że gdyby wcześniej poznała historie przedstawione w książce, szybciej wyszłaby ze swojej zapaści.

Po „7 Dróg” warto sięgnąć również dlatego, że dochód ze sprzedaży tej książki jest przeznaczony na działalność Fundacji Kobieta Niezależna, której misją jest promowanie niezależności mentalnej oraz finansowej wśród kobiet.

Inspirująca myśl na sam koniec, z którą chciałaby Pani zostawić nasze Czytelniczki?

Myśl będzie dosadna. Nie doceniamy się, nie widzimy swoich osiągnięć albo kwitujemy je charakterystycznym „przecież to normalne“. Jedna z bohaterek książki, Ewa Sidor, potrzebowała sporo czasu i kilku kryzysów, żeby zadać sobie retoryczne pytanie: „Dlaczego nie umiem się sobą zaopiekować, dlaczego nie umiem być czułą dla siebie? Może wcale nie muszę się skopać, żeby było w życiu dobrze”.

Anna Maruszeczko – dziennikarka. Kolekcjonerka poruszających i budujących historii kobiet. Od lat rozmawia z nimi na łamach prasy, w telewizji, w radiu, online i jeszcze chętniej offline. Realizuje się i rozwija w tematyce społecznej i psychologicznej. Entuzjastka wielokulturowości i przyrody. Twórczyni i wieloletnia redaktor naczelna magazynu dla kobiet Uroda Życia. Współautorka i autorka programów telewizyjnych w TVN „Style” – „Miasto Kobiet”, „Kobieta na zakręcie”, „Bez oporów” oraz w TVN („Wybacz mi”, DDTVN „Zielone Drzwi”), w Canal+ (Talk show „Na gapę”) i TVP1 (magazyn „AlternaTivi” oraz cykl dokumentalny pt. „Program jubileuszowy. Polska 50, 40, 30, 20, 10 lat temu”). Przez wiele lat członek Zarządu Fundacji TVN „nie jesteś sam” u boku Bożeny Walter. Redaktorka i autorka audycji publicystycznych w radiu TOK FM, także w PR 1, w Radiu Plus, Radiu Kolor. Publikowała w „Tygodniku Literackim”, tygodniku opinii „Ozon”, w magazynie „MaleMen”, „Newsweeku”, „Elle”, „Machinie”, dwutygodniku „VIVA!” i in. Współpracowała z Ośrodkiem Rozwoju Osobistego Kobiet “Dojrzewalnia Róż”. Członek Kapituły plebiscytów „Warszawianka Roku” oraz „Ambasador Wschodu”. Zaangażowana w projekty lokalne na Podlasiu, m.in. „Chopin nad Bugiem”. Wspiera Młodzieżowy Strajk Klimatyczny i inicjatywę Operacja Czysta Rzeka. Felietonistka „Krainy Bugu”. Autorka książek: „Kobieta na zakręcie. Prawdziwe historie w rozmowach Anny Maruszeczko” (2011), „7 Dróg. Rozmowy o poszukiwaniu życiowej misji” (2020) oraz e-booka „Uwolnij emocje”. Elementarz uczuć”. Wystąpiła w głównej roli w cyklicznej akcji Velvet pn. „Let it out. Uwolnij emocje”.

1+

Udostępnij:

Polecane artykuły

Send Us A Message